Zacznę od tego, że nareszcie skończyłem udaną dla mnie wiosnę i fajnie, że zrobiłem to w Grodzisku, bo była to wspaniała impreza! Do tego zaliczyłem chyba pierwsze podium w biegu, z frekwencją 3000+.
Wiele się nasłuchałem jaki to Półmaraton Słowaka jest wspaniały i przyznam szczerze, podchodziłem do tych opinii dość sceptycznie. No bo co może mi zaoferować mała mieścinka, o której pewnie nigdy bym nie usłyszał, gdyby nie Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, który swego czasu eliminował z europejskich pucharów takie ekipy, jak Hertha Berlin czy Manchester City.
Nie będę się zbyt wiele rozpisywał, bo jedyne czego zabrakło do totalnej perfekcji, to prawidłowego ustawienia barierek na nawrotce :D
O perfekcji tej imprezy niech świadczy fakt, że pewnie z 99% uczestników nie ma za złe organizatorom, że zafundowali nam kilkaset metrów więcej.
Przed biegiem ustawiamy się pod biurem zawodów i prowadzeni przez orkiestrę zmierzamy na start. Jakieś 20 minut spaceru ulicami Grodziska. Dla mnie to trwało tak długo, że musiałem się na chwilę wyrwać na siku :D
Przechodzimy do biegu. Postanowiłem biec w tempie około 3:40/km, bo czyste niebo nie zapowiadało optymalnych warunków. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to to, że zraszacze, kurtyny itp. były dosłownie wszędzie! :) Pierwszy kilometr wycelowałem idealnie w 3:40 i byłem pewnie z czterdziesty. Oczywiście od tamtej pory było już tylko wyprzedzanie, chociaż biegło mi się jakoś źle. Po trzech kilometrach zacząłem się zastanawiać czy ja wytrzymam tak chociaż 10 km i bardzo poważnie rozważałem zatrzymanie się i poczekanie na Anię, żeby jej potowarzyszyć.
Na czwartym kilometrze mamy nawrotkę, potem przy fladze "lapuję" zegarek, a tam... 4:25. Pomyślałem, że pewnie flaga źle ustawiona i następny zrobię w jakieś 3:00. Nic z tych rzeczy, każdy kolejny to ponownie okolice 3:40/km.
W dalszym ciągu biegnie mi się źle i na piątym kilometrze mówię do biegnącego obok Łukasza, że nie mam siły... chowam się na chwilę za grupą. Biegnę swoim równym tempem i nagle znajduję się na czele grupy. Nadaję tempo, kasuje pojedynczych biegaczy przed nami, grupa się wykrusza.
10 km robimy w 37:15, ale ja doskonale wiem, że mamy w nogach jakieś 10,2 km. Chwilę dalej kończymy pierwszą pętlę.
Cały czas dyktuję tempo i nagle zorientowałem się, że zostało nas tylko dwóch. Ciągle jest mi tak samo ciężko jak na początku, a tempo ciągle bez zmian. Dalej czekam na moment bomby, o której przyjściu jestem przekonany :D
Dobiegamy do słynnej już nawrotki i spoglądam na asfalt - widzę strzałkę i wielki napis NAWRÓT, a barierki ciągną się jeszcze dużo dalej. No nic, będzie to znacznie dłuższy "półmaraton". Piętnasty kilometr w 4:26, ale to już wiecie dlaczego ;)
Na osiemnastym kilometrze biegnę na oparach, odpuszczam rywala i walczę o życie. Tempo spadło mi do 3:45/km i pomyślałem "w sumie w takim tempie to można umierać" ;)
Na finiszu zrobiło się baaardzo ciekawie. Naciskało mnie dwóch rywali i ze strachu tak odpaliłem, że tuż przed metą dogoniłem mojego poprzedniego towarzysza, odrabiając jakieś 5 sekund na stu metrach... niestety w ostatniej chwili mnie zauważył i się wybronił. Pech chciał, że byliśmy z tej samej kategorii i sekunda zaważyła o jego zwycięstwie, a moim drugim miejscu :)
Po biegu cały Rynek był jedną wielką biesiadą, na której było chyba wszystko, włącznie z pokazem akrobatycznym samolotów. Nie będę się tu rozpisywać, bo tam po prostu trzeba wpaść samemu ;)